A więc stało się. Nastał 1 września i moja przygoda ze szkołą publiczną się rozpoczęła. Długo wahałam się, czy przyjąć tę posadę, bo ostatnie lata to głównie aktywność jako wolny ptak. Było mi z tym dobrze, jednak  elastyczność to moje drugie ja. Skoro posypała się współpraca z firmami marketingowymi, w których byłam copywriterem, a inflacja nie chce odpuścić, zdecydowałam się. 1500 zł drogą nie chodzi (nie czołga się, nie jeździe, nie płynie nawet), a sprawę rachunków załatwia.

     Rozpoczęcie roku szkolnego jakoś poszło, oficjalna część nie trwała długo. Niestety musiałam (choć czy ja wiem, może nie musiałam) podać rękę staroście, który jest z partii przeze mnie krytykowanej (delikatnie mówiąc). Przed odrąbaniem tej ręki wstrzymuje mnie jedynie fakt, iż głupio wyglądałabym z jedną. Tak jakoś niesymetrycznie. Znosiłoby mnie pewnie na lewą stronę. Błędnik by mi zwariował.

    Nauczyciele w moim LO wydają się być fajni. Wielu z nich znam - uczyli mnie. Dla mnie właściwie się nie zmienili. Tak ich zapamiętałam, jak dziś widziałam. Ciekawe doświadczenie. Kadra sympatyczna, pomocna, odpowiada na wszystkie moje (pewnie naiwne i dziwne) pytania. Bo ja nic nie wiem o funkcjonowaniu szkoły publicznej. 12 lat doświadczenia w szkole niepublicznej nie jest tu żadnym doświadczeniem. 

    Rozpoczęcie roku szkolnego zajęło mi 4 godziny. Dwie tury, bo uroczystość została podzielona na część dla pierwszoklasistów i resztę liceum. Sprawnie. A do jakich wniosków dochodzę po zakończeniu imprezy?

  1. Młodzież nie zna hymnu swojego kraju.
  2. Młodzież nie zna hymnu UE.
  3. Młodzież dużo gada.
  4. Młodzież nie umie się ubrać na oficjalne wydarzenie.
  5. Młodzież oberwie nie raz od dyrektorki za punkt 1 i 4. To więcej niż pewne, znam JĄ. Uczyła mnie. 


    


Komentarze

Popularne posty z tego bloga